Literature in Translation |

“Labour,” “Piano Factory” & “Without tears the eyes spill by themselves”

A Note on the Translation

The three poems included here by Jacek Napiórkowski come from three different volumes of his poetry published in Polish over the past 24 years, and so they offer a sense of the sweep of his concerns as a poet, as well as the trajectory of his poetry over the course of his career to date. Throughout, his vision is consistently both clear and slightly askew. “Without tears the eyes spill by themselves,” written in the late 1990’s under the volcano Teide in Puerto de la Cruz, conveys his disorientation in the foreboding landscape, his sense of estrangement there, especially from himself. “The Piano Factory,” from 2008, goes further into the dangerous territory where intimacy with one’s inner life and with others is increasingly at risk in an environment where evil and catastrophe loom. “Labour,” from 2016, presents the labor of poetry as an engagement with forces beyond the poisoning elements of culture and politics, a way to move toward an unnamable other, the sacred, the untouchable future tense. In all three of these poems, there is a sense of movement toward the unknown and unknowable. ~ Cecilia Woloch

 

/     /     /

 

 

Labour

 

 

Today, I am clutching Mandelstam’s poem like a broken glass,

though it seems not of today, or yesterday, or tomorrow.

A poem explains nothing,

it’s like an orchestra wandering lost in the fields,

taking on the flavors of foreign lands, the appearances of things

which have not yet happened, turbulences

which never appear in the calendars. A poem is like an anonymous kiss

on the lips of a painter of wind.

In poems I am seeking a foreign language, idioms of some illiterate,

ill-defined presence,

a variation on absence,

lack of faith, faith with no hope, pride without foundation.

Twilight, for in twilight hides the untouched future tense.

The tomb of le douanier Rousseau,

where they sing and drink

star dust vomited up by whales. For this foggy poem I go ever forth,

monkey of that other God.

 

 

*     *    *     *     *

 

 

Piano Factory

 

 

Black and white are two truths of the same lie.

Air and wind serve only the space in which

a catastrophe of fire occurs at last.

On the horizon (it too is an illusion)

a ship is drifting, time’s thieves upon it, runaway lovers.

They are silly, especially by day, when they talk about money and duty.

“The world is a factory of out-of-tune pianos,” he says to her.

“Women are machines for the production of suffering,” whispers she.

Where should we hide with the bundle of blood and semen?

In a dream, fat waiters from Venice bring them truffles and wine.

At noon, bank clerks chase them away from beneath their windows.

Again, they dream of the first traces of human life in Kenya, of the color red

near the Dead Sea,

a hazy image of a God they fear in their imaginations,

although they have done no wrong.

They see evil when they look into the mirror,

which laughs back with Cicciolina teeth.

But this isn’t evil — he senses it.

Evil is cutting off heads, throwing off bridges,

burning alive, crushing with tanks,

nail plucking, madmen in kindergartens.

 

They look around the deck and see others just like them,

lonely couples, laughing, kissing, eating sandwiches, shivering in their sleep.

The same hats, the same ski jackets.

T-shirts with pictures of Che.

They gaze out at the horizon which is an illusion

and see the piano factory billowing smoke.

 

 

*     *    *     *     *

 

 

Without tears the eyes spill by themselves

 

I criticize the flutes of the evening, and the carnival,

and I don’t know where I’m going: out of town or out of time,

down the street, to where it ends.

The smell of garlic-fried fish

and damp underwear strung up to dry

lead me nowhere.

I’m not running away from anything

but I am not going toward anyone either.

Where am I? What is this country?

I thought I saw a woman in the dark,

but it was just a big piece of paper caught in a tree.

I am far, beyond the hotel blocks

and the rustle of pubs,

at the foot of the volcano.

I watch the earth emptying its bowels.

I collect stones, as advised

by ancient masters of the form.

Red ribbons wink from thorny bushes —

who adorned these bushes, and what for?

Maybe unemployed fishermen, out of despair and boredom

disgracing their daughters,

or lonely widows provoking the wind

with the ribbons of ripped skirts?

I look at the darkening sky above the empty bay for a long time.

There is some destiny there I remember.

Fireflies and ships blink at the border between air and water.

I hear in them the silence of the ocean, though it is not quiet here.

Behind the seawall, on the slope, plastic bottles, corks,

a sock, a shadow crushed by someone.

It’s a southern country,

there is no dawn, and dusk falls suddenly.

Insects freeze at night, come back during the day

having sucked heat out of the sun.

I smoke a cigarette and cough. I do not cover my mouth.

I am myself a stranger,

yet I only learn this in a foreign language.

 

1998, Puerto de la Cruz

 

 

/     /     /     /

 

 

Praca

Trzymam się dziś wiersza Mandelsztama jak rozbitej szklanki,

a wydawał się niedzisiejszy, niewczorajszy, niejutrzejszy.

Wiersz niczego nie wyjaśnia,

jest jak zabłąkana orkiestra na polach,

nabiera w siebie smaki obcych światów, makiety przyszłych zdarzeń, turbulencje, które

nie pojawiły się w kalendarzach. Jest jak pocałunek niewiadomego na ustach malarza wiatrów.

W wierszu szukam obcego języka, idiomu niepiśmiennych, niewyraźnej obecności,

jakiejś nieobecności,

winy za brak wiary, wiary bez szans, pychy bez podstaw.

Zmierzchu, bo w nim ukryty nienaruszony, przyszły czas.

Grobu Celnika Rousseau,

gdzie śpiewają i piją,

pyłu gwiezdnego, którym wymiotują wieloryby. Za tę mgłę wiersza idę,

małpa tamtego Boga.

 

 

/     /     /     /     /

 

 

Fabryka fortepianów

Czerń i biel są dwiema prawdami tego samego kłamstwa.

Powietrze i wiatr wysługują się tylko przestrzeni, w której

Dochodzi w końcu do katastrofy ognia.

Na linii horyzontu, (ona też jest złudzeniem)

Dryfuje statek, którym uciekają złodzieje czasu, kochankowie.

Są śmieszni, zwłaszcza dniem, kiedy rozmawiają o pieniądzach

i obowiązkach.

„Świat jest fabryką rozstrojonych fortepianów”- mówi on do niej.

„Kobieta to maszyna do cierpienia”- wyszeptuje ona.

Gdzie mamy się schować z zawiniątkiem krwi i nasienia ?

We śnie donoszą im trufle i wino tłuści kelnerzy z Wenecji.

W południe przepędzają ich spod okienka urzędnicy bankowi.

Znów śnią się im pierwsze ślady człowieka z Kenii, kolor czerwony

nad Morzem Martwym,

mgliste wyobrażenia Boga, którego się boją,

choć nie zrobili niczego złego.

Samo zło widzą w lustrze,

kiedy śmieje się do nich zębami Ciccioliny.

To nie jest zło- przeczuwa on.

Zło to obcinanie głów, zrzucanie z mostów,

palenie żywcem, miażdżenie czołgami,

wyrywanie paznokci, szaleńcy w przedszkolu.

 

Oglądają się na pokładzie i widzą takie same jak oni,

samotne pary.

Śmieją się, całują, jedzą kanapki, drżą we śnie.

Podobne kapelusze , kurtki narciarskie,

T- shirty z podobizną Che.

Wpatrują się w horyzont, który jest złudzeniem

I widzą jak dymi fabryka fortepianów.

 

 

/     /     /     /     /

 

Gdy nie ma łez oczy wylewają się same

 

Krytykuję flety wieczoru i karnawał

i nie wiem gdzie idę : poza miasto czy poza czas,

ulicą, która się skończyła.

Zapach ryby smażonej na czosnku

i mokra bielizna na sznurach

prowadzą mnie donikąd.

Lecz od niczego nie uciekam

ale i do nikogo nie zdążam.

Gdzie jestem ? Co to za kraj ?

Myślałem, że widzę kobietę w ciemności,

a to tylko wielki papier zahaczył o drzewo.

Jestem daleko, poza blokami hoteli

 i szelestem knajp,

u podnóża wulkanu.

Patrzę jak wypróżnia się ziemia.

Zbieram kamienie, bo tak radzili

dawni mistrzowie formy.

W ostrych krzewach mrugają czerwone wstążki.

Kto je przytroczył i po co ?

Może  bezrobotni rybacy, którzy  z rozpaczy i nudów

pohańbiają swe córki,

albo samotne wdowy prowokujące wiatr

 tasiemkami rozprutych spódnic ?

Długo patrzę w ciemniejące niebo nad pustą zatoką.

Jest tam jakieś przeznaczenie, które rozpamiętuję.

Na granicy powietrza i wody mrugają świetliki i statki.

Słyszę od nich ciszę oceanu, choć nie jest cicho.

Za murem na zboczu plastikowe butelki, korki,

skarpeta, cień wygnieciony przez kogoś.

To południowy kraj.

Nie ma świtów, zmierzch zapada nagle.

Nocą marzną owady, za dnia na powrót

wysysają ze słońca żar.

Palę papierosa i kaszląc nie zasłaniam ust.

Jestem tak samo obcy,

tylko dowiaduję się o tym w innym języku.

Contributor
Cecilia Woloch

Cecilia Woloch has published six collections of poems, most recently an expanded and updated edition of Tsigan: The Gypsy Poem, a book-length poem that has been the basis for multi-lingual, multi-media performances in Los Angeles, Paris, Warsaw, Athens and elsewhere. Her honors include fellowships from the Fulbright Foundation, the National Endowment for the Arts, the California Arts Council, and CEC/ArtsLink International. Based in Los Angeles, she has lived part-time in southeastern Poland, near the Ukrainian border, since 2022.

Contributor
Jacek Napiórkowski

Jacek Napiórkowski is a Polish poet, prose writer and translator. For many years he was editor-in-chief of the literary quarterly Nowa Okolica Poetów. A graduate of The City University of New York (USA) and The University of Hull (Great Britain), he has been a member of the Warsaw branch of the Polish Writers’ Association since 2000. His work has been translated into English, Italian, Croatian, Spanish and Serbian.

Contributor
Marek Kazmierski

Marek Kazmierski is a writer, editor, and translator, specializing in literary translations from Polish into English. In 1984, as a child, he escaped communist Poland with his family and settled in the UK. Joint winner of the Decibel Penguin Prize, recipient of the BIKE Magazine Philosopher of the Year award, and a trustee of the Griffin Poetry Prize in Canada, he now lives in Warsaw.

Leave a Reply

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.